Wojciech Grobel SAC, Wielkie dzieło Boże uwidocznione w 3/4 wieku na polskiej ziemi w małym dziele pallotyńskim. Wspomnienia, „Wiadomości Prowincji Chrystusa Króla” 1994, nr 5, 338-343; nr 6, 391-397.
Dnia 1 września pracowałem od rana w drukarni zupełnie normalnie, a o wybuchu wojny dowiedziałem się około południa od ks. Szambelańczyka, który tego dnia w jakiejś sprawie do nas zawitał. Kiedyś odwiedził mnie on bardzo uszczęśliwiony, gdy wracał z warszawskiej katedry, gdzie akurat dwudziestu naszych kleryków otrzymało święcenia kapłańskie, i był tym faktem tak uradowany, iż z nadmiaru tej radości czule mnie uściskał. Nie dziwiłem się mu zbytnio, gdyż była to wielka radość dla całej naszej Prowincji, a którą on jako profesor zapewne bardziej jeszcze odczuwał niż inni członkowie, zwłaszcza, że tu niejako namacalnie widział owoc swojej pracy. Teraz oczywiście było inaczej. Sytuacja w kraju wymagała innego nastroju. Już go więcej nie zobaczyłem. Nie brał wprawdzie udziału w wojnie, lecz i bez tego w czasie jej trwania zginął. W południe w refektarzu czytano w jakiejś gazecie niby pierwsze wiadomości z frontu, z czego się można było szczerze uśmiać, ponieważ jedna notatka skwapliwie donosiła, iż Niemcy zajęli Częstochowę i na Jasnej Górze na wielkim ołtarzu ustawili konie. Zapewne autor tej wiadomości nie był katolikiem i nigdy w swoim życiu nie widział ani Jasnej Góry, ani wielkiego ołtarza, gdyż w przeciwnym razie takiego głupstwa by nie napisał. Bo przecież wprowadzić konia na ołtarz to nie jest takie proste, a w dodatku w jakim celu, skoro ta wojna nie była wojną religijną. No, ale tu widocznie chodziło o wywołanie sensacji, co w obecnych czasach już nie było takie modne, bo każdy chciał się raczej dowiedzieć prawdy, a nie zmyślonych przejaskrawień fantazyjnych. Około godz. 15 był na Warszawę pierwszy nalot niemieckich samolotów. Przyleciała ich cała chmara i na Czerniaków zrzucały bomby, lecz mimo silnego obstrzału polskiej artylerii przeciwlotniczej żaden samolot jednak nie został trafiony.
Dnia 2 września rano płomienną nauką pożegnał nas ks. Turowski. Między innymi mówił, że chociaż zwykłym zjawiskiem wojny będą ranni i zabici, to jednak mimo to nie należy tracić ufności, bo prawda ostatecznie zawsze zwycięży, a Polska właśnie ma za sobą prawdę, gdyż nie ona tę wojnę rozpętała, lecz stanęła w obronie swej własności. Był on wtedy sekretarzem generalnym i chciał się przedostać do Portugalii, jako do kraju neutralnego, żeby być łącznikiem Stowarzyszenia także pomiędzy tymi krajami, które teraz ze sobą wojnę prowadziły. Widocznie szczęście mu sprzyjało, gdyż z Polski zdążył w porę się wydostać i w końcu do zamierzonego kraju dotarł.
W niedzielę, dnia 3 września, mieliśmy miesięczny dzień skupienia, któremu przewodniczył ks. Majewski, a który w swej nauce mówił podobnie, jak ks. Turowski poprzedniego dnia, mianowicie, że Polska niesprawiedliwie doznaje krzywdy, gdyż niczym tego zbrojnego i brutalnego napadu nie sprowokowała, lecz mimo wszystko należy ufać dobremu Bogu, który mocen jest zarówno krzywdziciela ukarać, jak i skrzywdzonego nagrodzić, chociaż może nastąpi to nie zaraz, gdyż Pan Bóg działa wprawdzie powoli, lecz pewnie, tak że Jego zamiarom nikt nie zdoła przeszkodzić. Wieczorem tego dnia zapanowała w Warszawie wielka radość, ponieważ Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. A więc nie byliśmy już sami, lecz była to pierwsza pomoc Boża, przez pośrednictwo ludzi nam zesłana. Noce zasadniczo były spokojne, lecz w każdym dniu było na miasto stołeczne po kilka nalotów bombowych. Na naszą dzielnicę w pierwszych dniach wojny nalotów nie było, przeto widok nie był jeszcze tak straszny jak w innych dzielnicach, zwłaszcza w tych, gdzie się znajdowały większe zakłady fabryczne. W domu było nas dużo i nic już właściwie w drukarni nie robiliśmy, lecz na to, żeby gdzieś ukryć i zabezpieczyć tak przecież drogie maszyny, nikt nie wpadł. Wszyscy z jakąś dziwną apatią wyczekiwali bezczynnie co następny dzień nowego przyniesie i nie troszczyli się o tak przecież kosztowne mienie, którego chociaż część można było z powodzeniem uratować. Dość ponury i przygnębiający widok przedstawiała fala ludzka, która od rana do wieczora od pierwszego dnia wojny płynęła przez Warszawę na wschód. Wszyscy się chyba spodziewali, że Niemcy na Wiśle się zatrzymają oraz że dalej nie postąpią, gdyż przeszkodzi im w tym polskie wojsko.
U nas też w końcu zadecydowano, że jest nas w domu za dużo, przeto Niemcy mogą nas wywieźć do obozu, dlatego dnia 6 września nad ranem większość naszych braci dołączyła do tej fali ludzkiej i popłynęła razem z nią na wschód, kierując się oczywiście do naszych domów, które się tam znajdowały. Nasi współbracia z Ołtarzewa zrobili tak samo, a nawet Rada Prowincjalna z Księdzem Prowincjałem na czele powędrowała do naszej placówki w Nowosadach na wschodzie. Braciom na drogę dano wtedy tylko po dwa złote, a cały skarb prowincjalny zabrał Zarząd Prowincjalny, który też na wschodzie przepadł, oczywiście ów skarb, nie Zarząd. Przepadły też na wschodzie nasze cztery placówki, w rozbudowę których już dużo pracy włożono, gdyż wróżono im pomyślną przyszłość, a wraz z nimi, żeby ofiara była pełniejsza, zginęli tam dwaj nasi księża i bracia. Z powodu wkroczenia na polskie wschodnie tereny Rosjan, przepadły też olbrzymie lasy, które nam przypadły z darowizny pani hrabiny Wodzińskiej, a o czym ówczesne gazety pisały, że była to milionowa ofiara na rzecz misji. Ponieważ akurat miesiąc przed wybuchem wojny byłem na wschodzie Polski na wakacjach, przeto byłem ciekawy, co się stało z tymi Polakami, którzy byli tam rozproszeni w morzu ludności białoruskiej, jak na przykład policjanci, nauczyciele, urzędnicy, dlatego też spotkałem ks. Pączka, który był rektorem w naszej placówce w Koreliczach, zapytałem się o ich los. On zaś odpowiedział mi krótko: „Za cud po prostu uważam, że jeszcze żyję”. A na 25 kilometrowej przestrzeni, jaka dzieli Korelicze od Nowogródka, to mniej więcej co 50 metrów widziałem mogiłę zamordowanego Polaka. A więc bywa i tak, że za dobro płaci się złem. To była również swego rodzaju szatańska zapłata za to, że Polska, niekiedy nawet kosztem centralnych dzielnic, szerzyła tam przez 20 lat kulturę europejską. Czegoś podobnego doznali też nasi bracia w Ołtarzewie, którzy nie troszcząc się o dar rozeznawania duchów, przyjęli pod swój dach po chrześcijańsku pewnego jegomościa, który potem po prostu typował współbraci na stracenie.
My z ks. Werochowskim dnia 7 września po południu dołączyliśmy do wciąż płynącej bystrym strumieniem fali ludzkiej i wraz z nią popłynęliśmy na wschód. Po drodze zatrzymaliśmy się przez dwa dni w Radości, gdzie ksiądz był proszony o pomoc w spowiadaniu wiernych, i dzięki temu zdążyliśmy zajść tylko 15 kilometrów za Mińsk Mazowiecki, a Niemcy już nam z przeciwnej strony zaszli drogę. Zatrzymaliśmy się prawie przez cały miesiąc u bardzo czcigodnego księdza proboszcza w Cegłowie, którego dobroć tym bardziej doceniliśmy, ponieważ jego sąsiad w Siennicy nawet w plebańskiej stodole nie pozwolił się nam przenocować, a co gorsza, że i później się nie zawstydził, gdy jego parafianin okazał nam więcej miłości chrześcijańskiej, gdyż przyjął nas bezinteresownie pod swój dach i darzył uprzejmą życzliwością. Tam też spotkaliśmy naszych współbraci z Ołtarzewa. Jechali oni na wschód dwoma wozami, lecz w dalszej drodze stracili konie i wozy, a sami o żebraczym chlebie wrócili do domu.
My z ks. Werochowskim wróciliśmy do Warszawy dosłownie w miesiąc od jej opuszczenia. Dzięki dobroci ks. proboszcza w Cegłowie biedy w tym czasie nie zaznaliśmy. Mniej więcej w tym czasie co my, wracali również nasi współbracia z tej niefortunnej wyprawy na wschód. Brakowało tylko brata Foryckiego, którego Niemcy gdzieś capnęli i wywieźli do Prus Wschodnich na roboty, gdzie im też pomagał do zaplanowanej wiktorii nad światem. W stolicy zapanowało teraz życie prymitywne. Wodę nosiliśmy z Wisły, a posiłki były bardziej niż skromne, gdyż przygotowywano je prawie z niczego. Całe szczęście, że współbracia z Ołtarzewa pod tym względem trochę nas poratowali. Szyb w oknach wprawdzie nie było, przeto nic dziwnego, że w nocy śniegu nam do pokoju zwykle nawiało, lecz cieszyliśmy się, że mamy chociaż dach nad głową. Przykro było patrzeć na nasz dom przy Krakowskim Przedmieściu 71, gdzie z dwunastoletnich zabiegów i wysiłków została kupka popiołu. Razem z naszymi rzeczami spaliły się też bagaże współbraci nadesłane tuż przed wybuchem wojny z Suchar, a być może i z Chełmna, gdzie też dwa domy przestały dla nas istnieć na czas okupacji, a ich bagaże umieszczono na piętrze pod numerem 71, gdzie spłonęły doszczętnie. Niejako na pociechę trzeba jednak zaznaczyć, że w drukarni nie wszystko się spaliło, gdyż na hali, którą swego czasu zrobiono z małego podwórka i nakryto podwójnym szklanym dachem, duża maszyna płaska z samonakładaczem, falcówka oraz maszyny do szycia nićmi i drutem książek i czasopism, były przez ogień nietknięte. Później je bracia rozebrali i przewieźli do zabudowań Kurii Polowej na ul. Długą, gdzie dla ukrycia ich przed Niemcami obłożyli warstwą drzewa. Gdy w czasie powstania dom się zapalił, to z tego drzewa powstała tak wielka gorączka, iż z tych wszystkich maszyn powstała jedna niekształtna masa. Wtedy to nasza drukarnia stała się rzeczywiście całopalną ofiarą.
Mniej więcej przez miesiąc od wkroczenia do Warszawy, Niemcy urządzili łapanki na księży i osadzali ich jako zakładników w więzieniu na Pawiaku lub przy ul. Daniłowiczowskiej. Ten los spotkał wtedy także niektórych naszych księży i braci, a między nimi również ks. Majewskiego, którego jednak po paru dniach zwolniono, jako że księży starszych wiekiem zwalniano nieco wcześniej, podczas gdy innych trzymano dłużej. W związku ze spaleniem się drukarni niebawem się okazało, iż w Warszawie braci jest za dużo i nie mają co robić, przeto niektórzy bracia wyjeżdżali do swych rodzin, innych ksiądz rektor umieszczał tymczasowo u sióstr zakonnych, ponieważ był przekonany, że wojna nie potrwa dłużej jak trzy lub cztery miesiące, natomiast my z bratem Pankiem dnia 23 października 1939 roku wyruszyliśmy na Kopiec. Ponieważ komunikacja jeszcze słabo funkcjonowała, przeto jechaliśmy tam prawie przez trzy dni, a w Krakowie zanocowaliśmy u zacnych braci albertynów, gdyż pociąg w stronę Wadowic był dopiero następnego dnia, w końcu jednak dotarliśmy szczęśliwie do celu.
Zewnętrzny wygląd naszego macierzystego domu był przez wojnę nietknięty. Co się w nim natomiast wewnątrz stało, to trudno sobie dzisiaj nawet wyobrazić. W pierwszych dniach wojny bowiem opuścili go wszyscy pallotyni jak jeden mąż, czyli od najstarszego do najmłodszego nikt w nim nie pozostał, i to mimo że w tej okolicy wcale się nie zanosiło na walkę frontową, oraz że okoliczna ludność nie ruszała się z miejsca, natomiast nasi współbracia załadowali się na dwa wozy i wyruszyli na wschód. W ostatniej chwili obudziło się w nich uczucie humanitarne i zwierzęta wypuścili do ogrodu, gdyż w przeciwnym razie zginęłyby z głodu, lecz troski o dom, zwłaszcza o gabinety szkolne, już im zabrakło. Wrócili z tej niefortunnej i nieprzemyślanej wędrówki parę dni przed naszym przyjazdem, dlatego życie na Kopcu niejako od nowa zaczęło się organizować.
Byliby zapewne zastali puste ściany, bo drzwi i okien też by chyba nie było, gdyby nie prosty, zwykły przypadek. Mianowicie z sąsiedniej wioski pochodził ks. Curzydło, który wtedy właśnie przebywał na urlopie u rodziny i gdzie go wojna zastała. On to właśnie po przejściu frontu postanowił odwiedzić współbraci na Kopcu. Gdy tam przybył zauważył niesamowity widok, mianowicie mnóstwo ludzi rabujących kopieckie mienie. Zorientował się szybko, co się tam rzeczywiście działo i natychmiast stanął w obronie mienia kopieckiego, a potem zaś pilnował go w dzień i noc przez cały miesiąc, czyli aż do powrotu członków domu kopieckiego. Przy pomocy życzliwych ludzi wprowadził zwierzęta z ogrodu do stajni, gdyż już zaczynały dziczeć oraz niektóre sztuki odebrał rabusiom, gdyż i zwierzęta już zaczęto grabić. Jakie szkody wtedy domowi kopieckiemu wyrządzono, to trudno po prostu obliczyć. Wspomnę tylko o jednym barbarzyńskim wprost zjawisku. Mianowicie przebywało wtedy na Kopcu około 150 chłopców. Każdy z nich miał swój kosz, a w nim osobiste rzeczy. Kosze te zasadniczo stały na strychu, gdzie chłopcy 'mieli do nich łatwy dostęp, lecz w związku z wybuchem wojny i z obawy przed pożarem, zniesiono je do tak zwanego starego refektarza o silnym sklepieniu sufitowym. Tam to również między innymi okoliczna ludność się wdarła, kosze owe porozpruwała, lepsze rzeczy zabrała, a z rzeczy zwyklejszych utworzyła się masa metrowej grubości, zdeptana chyba przez setki ludzi, co my mieliśmy jeszcze możność oglądać to barbarzyńskie dzieło w stanie nietkniętym i nad czym mogliśmy poważnie i ze smutkiem podumać do czego ludzie są zdolni. Opowiadają, że gdy w roku 1945 ksiądz kardynał Sapieha zobaczył jak po opuszczeniu Krakowa przez Niemców ludność miejscowa zaczęła grabić sklepy, to płakał z boleści, że chrześcijaństwo przez tysiąc lat jeszcze nie zdołało w naszym kraju wychować prawdziwych chrześcijan. Myślę bowiem, że gdyby on właśnie zobaczył ten obrazek, o którym wcześniej wspomniałem, to by mu po prostu łez zabrakło. No, bo kto zresztą dopuszczał się tej grabieży, jeśli nie ludność w stu procentach katolicka, która od szeregu lat znała dobrze ten nasz zakład i wiedziała w jakim celu ci chłopcy się wychowują, a może nawet niektórzy z tych rabusiów przychodzili w niedzielę do naszej kaplicy na Mszę świętą, przeto powinni raczej bronić tego mienia, które służyło tak zbożnym celom niż brutalnie je grabić. Niestety, nawet po tysiącu lat chrześcijaństwa w Polsce ludzie jeszcze bardziej boją się milicji i więzienia aniżeli Boga.
Chociaż z opóźnieniem współbracia zabrali się żwawo do pracy w polu, żeby jeszcze przed zimą coś zasiać, bo w czasie okupacji tylko na własne gospodarstwo można jeszcze najpewniej liczyć było, że się głodu nie zazna. Rektorem na Kopcu był wtedy ksiądz Drews, lecz wojna zastała go na Pomorzu u rodziny, przeto na Kopiec wrócił dopiero na wiosnę. W tym przejściowym czasie sprawy zewnętrzne domu załatwiał raczej ksiądz Baumgart, a w domu rządził ksiądz Popielas. Mimo więc takiego quasi bezkrólewia Kopiec powoli leczył rany, zadane mu z tej strony, z której się ich najmniej spodziewał. Dzierżawiono wtedy majątek w Kleczy Dolnej, przeto chociaż nie mieliśmy rozkoszy, to jednak chleba nam nie brakowało. Dziesięciu kleryków, którzy z czasem przyjechali z Ołtarzewa na Kopiec i gdzie dokończyli studiów, w latach 1942 i 1943 otrzymali święcenia kapłańskie. Z tych zaś chłopców z wyższych klas gimnazjum, których w roku 1940 wezwano na Kopiec i gdzie odbyli nowicjat i studia, w latach 1945 i 1947 zostało wyświęconych ośmiu kapłanów. W dniu święceń kapłańskich księdza Wardowskiego w 1924 roku był u nas na kolacji ksiądz proboszcz z Kleczy, w czasie której wygłosił on dość czułe i ciepłe przemówienie, może nie tyle na cześć neoprezbitera, ile raczej na cześć księdza Majewskiego, który właśnie był tym głównym sprawcą, że nasze Stowarzyszenie otrzymało nowego kapłana. „Niewiasta, gdy rodzi, boleje” – tak rozpoczął swoje przemówienie ksiądz proboszcz zwracając się do księdza Majewskiego. „Ty także w trudzie i mozole przez szereg lat niejako rodziłeś tego nowego kapłana, dlatego dzisiaj przede wszystkim ty pierwszy masz powód do radości...”. Tę wypowiedź ówczesnego księdza proboszcza z Kleczy można zupełnie dosłownie zastosować do tych 18 kapłanów, którzy w czasie okupacji odbywali swoje studia na Kopcu. Było to bowiem w ciągłej obawie, iż w każdej chwili mogą Niemcy zajechać samochodem i wywieźć wszystkich do pobliskiego Oświęcimia, jak to rzeczywiście zrobili z naszymi współbraćmi w Ołtarzewie lub w najlepszym razie wywieźć ich na roboty w głąb Rzeszy. Bogu Najwyższemu niech będą dzięki, że nic podobnego się nie stało. Raz tylko odwiedziło nas gestapo, lecz było to w związku z poszukiwaniem księdza Wierzbicy. Natomiast gdy na jesieni 1943 roku Niemcy zajęli cały dom nasz na Kopcu, trzeba było dla kleryków szukać jakiegoś schronienia, żeby swych studiów nie przerwali. Znaleziono je w Kalwarii Zebrzydowskiej u Ojców Bernardynów, gdzie przebywali blisko dwa lata i gdzie rzeczywiście swoje studia mogli kontynuować. Utrzymanie nowego domu kosztowało bowiem zabiegów i trosk niemało, lecz dzięki temu właśnie okres okupacji nie był dla naszej Prowincji zupełnym zastojem, gdyż nawet w tak ciężkim czasie przybyło jej kilkunastu księży. Każda bowiem rzecz, gdy jest okupiona wielką ofiarą wydaje się tym droższa, tak też było niewątpliwie i w naszym przypadku. Pallotyni bowiem nauczeni doświadczeniem 1939 roku, teraz się od Kopca nie oddalali, tylko zamieszkali bądź na gospodarstwie, bądź u pobliskich sąsiadów, dlatego gdy tylko Niemcy dom opuścili, zaraz się do niego wprowadzili i przyprowadzili go do porządku oraz przystosowali do swoich celów. Po księdzu Drewsie rektorem na Kopcu został ksiądz Wróbel, lecz dokładnej daty, kiedy to się odbyło, nie pamiętam. [...]
[Z br. Kaweckim i br. Trybuszewskim] przyjechałem do Ołtarzewa, gdzie przyjęto nas dość życzliwie. Rektorem domu ołtarzewskiego był wtedy ksiądz Zaraza oraz było w nim jeszcze czterech czy pięciu młodych księży, którzy oprócz w naszej kaplicy odprawiali także Msze święte w Ożarowie w urządzonej kaplicy w budynku tamtejszej huty szkła, gdyż kaplica w parku ołtarzewskim na początku wojny się spaliła. Oprócz braci było jeszcze w domu ołtarzewskim na początku dwóch kleryków, jeden z diecezji poznańskiej, a drugi z włocławskiej, którzy tu studiowali raczej prywatnie, a nasi księża udzielali im tylko pewnych wskazówek w tym względzie. Do domu ołtarzewskiego należał tylko ogród, a to trochę pola, które obrabiano, było dzierżawione. Bracia piekli chleb, także dla ludzi z tej osady, to znaczy każdy za kilogram mąki dostawał kilogram chleba. Atmosfera w domu ołtarzewskim nie była zbyt wesoła, gdyż wszyscy byli niejako pod wrażeniem uwięzienia jedenastu współbraci, którzy teraz w Oświęcimiu dogorywali i którym od czasu do czasu posyłano paczki żywnościowe, o czym na Kopcu chyba nawet nie wiedziano, że to można było robić. Spokojne na ogół życie domu ołtarzewskiego zakłóciła jednak pewna niemiła okoliczność. Jeden bowiem z naszych młodych księży zapomniał widocznie o upomnieniu Księdza Prowincjała, że dla nas największym wrogiem jest grzech, przeto zaangażował się w podziemną konspirację, a co więcej, zaczął organizować zbrojny napad na niemiecki posterunek policji w Zaborowie. W przeddzień planowanego napadu został jednak zdradzony przez jednego z wtajemniczonych w ten zamiar młodzieńców, tak że potem do końca wojny musiał się ukrywać, natomiast do naszego domu przyjechał dość silny oddział Niemców, którego wzburzony oficer kazał się wszystkim naszym członkom zebrać przed domem, gdzie najpierw zaczął wyzywać Bogu ducha winnego ks. Zarazę, a potem powiedział, że gdy znajdą w domu coś podejrzanego, to wszyscy zostaną rozstrzelani, a najpierw ks. Zaraza. Po kilkugodzinnym poszukiwaniu przy pomocy odpowiednich przyrządów nic jednak nie znaleziono, toteż ów oficer nieco ochłonął ze złości i zaczął ks. Zarazę przepraszać, a w końcu tak powiedział: „Gdybym był Polakiem, to może robiłbym tak samo, lecz przynajmniej nie robiłbym tak głupio”, co zapewne miało oznaczać, iż ten cały napad nie był fachowo organizowany. Na szczęście jednak zdrada ta nie pociągnęła za sobą żadnych ofiar, lecz były też zdrady w skutkach fatalne, jak na przykład ta poprzednia w naszym domu w Ołtarzewie, dzięki której zginęło 13 osób. Zaczęło się bowiem bardzo niewinnie. Mianowicie przyjęto do naszego domu pewnego człowieka, wysiedlonego przez Niemców z Poznania. Przez jakiś czas wszystko niby było w najlepszym porządku. Natomiast gdy Niemcy ciągnęli na Wschód, żeby rozpocząć wojnę z Rosją, każdego dnia żołnierze z całej osady przychodzili się kąpać do naszego domu. Wtedy ks. rektor kazał bratu prysznice powykręcać. Niemcy by tego nie zauważyli, gdyż dom był jeszcze w budowie, lecz właśnie ów człowiek doniósł o tym Niemcom. Za to Niemcy na jakiś czas zrobili tego człowieka zarządcą naszego domu, tak że bez jego wiedzy i woli nikt nie mógł kroku zrobić, a potem to on właśnie wskazał Niemcom po kolei naszych współbraci, których oni wywieźli do Oświęcimia, gdzie wszyscy zginęli. Tak to się właśnie ów człowiek odwdzięczył naszej ołtarzewskiej wspólnocie za udzielenie mu z litości dachu nad głową.
W lipcu 1944 roku udałem się z Ołtarzewa na Pragę, żeby tam w zakrystii zastąpić brata Rygielskiego, który chciał się udać na wakacje i gdzie zastało mnie powstanie. Powstanie wprawdzie Pragi nie objęło tylko dlatego, ponieważ Rosjanie, których patrole były już w Warszawie, cofnęli się do Międzylesia. Równocześnie Niemcy, którzy Pragę już prawie opuścili, zaczęli wracać z powrotem. W tym czasie, kiedy Niemców nie było, miejscowa ludność rzuciła się na niemieckie magazyny, znajdujące się w pobliżu Dworca Wschodniego. To był dopiero widok, który tylko rzadko kiedy można zobaczyć. Na Kopcu widziałem tylko skutki po takiej burzy, a tu z grubsza miałem możność na żywo ją oglądać. Ciekawe było to, że Niemcy po powrocie na Pragę nie dochodzili, kto rabunku dokonał. W pobliżu naszego domu znajdował się pofabryczny budynek, zwany Polusem, w którym mieszkało dość dużo biednych rodzin. Ponieważ nie można się było wtedy spokojnie w terenie poruszać, gdyż wszędzie trwała strzelanina, może raczej tylko na postrach, a że ci ludzie z Polusa nie mieli zapasów żywnościowych, przeto zaraz po wybuchu powstania przyszli oni do naszego ogrodu z koszykami i z różnymi garnkami i chcieli wykopać nasze ziemniaki, których sie tam jakiś zagon znajdował. Wyszedł więc do nich ksiądz Szykowski i tak do nich przemówił: „Dzisiaj wykopiecie te ziemniaki, a co będzie jutro? Powiedzcie raczej tym, którzy z niemieckich magazynów nabrali kaszy, fasoli i grochu, niech je do nas przyniosą, a my razem z tymi ziemniakami będziemy gotować zupę, którą codziennie dostaniecie. Na te słowa księdza Szykowskiego ludzie ci się rozeszli w spokoju, a wkrótce też przyniesiono nie wiadomo skąd wspomniane towary, a każdego rana brat Głowacki z panem inżynierem Marzyńskim, którego powstanie akurat u nas zastało, chodzili z workiem do miejskiej rzeźni i przynosili mięso, i tak przez trzy tygodnie każdego dnia ci ludzie dostawali gęstą zupę na obiad. Z czasem jednak mięso to tak bardzo śmierdziało, że trzeba je było gotować na dworze, lecz po wygotowaniu owa zupa była nawet dość smaczna. Nocami odbywały się na Warszawę radzieckie naloty i oświetlały miasto tak, że było widno jak w dzień, wtedy to właśnie schodziliśmy do piwnicy lub do schronu, to znaczy do dołka przykrytego deskami. W takich chwilach okazywało się, że zawsze byłem niejako w środku, ponieważ byli współbracia znacznie ode mnie odważniejsi, ale byli także bojaźliwsi ode mnie. Najodważniejszym był jednak ksiądz Szykowski. On nigdy do schronu nie schodził, a w czasie największej strzelaniny stał w otwartym oknie z założonymi rękami niczym kamienny posąg.
Dnia 20 sierpnia wszystkich mieszkańców z ulicy Skaryszewskiej, częściowo także z Targowej oraz z Polusa Niemcy z domów powyciągali i zgromadzili przy Dworcu Wschodnim, gdzie następnie kazali nam wsiąść do towarowych wagonów i zawieźli nas do Pruszkowa, do przejściowego obozu. W domu na Pradze pozostał tylko ksiądz Szykowski z panem Marzyńskim. Mieliśmy jednak szczęście, ponieważ akurat tego dnia ksiądz biskup Szlagowski wizytował ten obóz, a zobaczywszy nas, odezwał się do Niemców, „skąd się tu księża wzięli, przecież oni nie biorą udziału w powstaniu, bo im zakazałem?”. Niemcy mu powiedzieli, że stało się to przez pomyłkę, lecz że niebawem zostaniemy zwolnieni. Wtedy ksiądz biskup prosił naszych księży, żeby chociaż ze dwóch zostało w obozie jako duszpasterze, na co się zaraz zdeklarował ksiądz Bartkowiak i ksiądz Sikora i na co również Niemcy wyrazili zgodę i dali księżom karty wstępu na teren obozu. Nas zaś na drugi dzień zwolniono, przeto udaliśmy się wszyscy do Ołtarzewa.
Rosjanie wkroczyli na Pragę dopiero 15 września, kiedy powstanie już prawie upadało, tak że w niedługim czasie widzieliśmy jak powstańców pędzono szosą na zachód. Niemcy wtedy zajęli cały nasz ołtarzewski dom i urządzili sobie w nim szpital, a nas z niego usunęli, zostawili tylko brata Nalborskiego, który im palił w piecu. Kaplicę urządziliśmy sobie wtedy w stolarni, kuchnię w pokoju domu gospodarczego, a refektarz w stajni, zamieszkaliśmy zaś wszyscy w kurniku. Tak było do połowy miesiąca stycznia, czyli do przejścia frontu. Rannych do tego szpitala przywozili Niemcy z Warszawy, zmarłych zaś grzebali w ołtarzewskim parku, gdzie z czasem powstał cmentarz z około 120 mogił. Rosjanie po wkroczeniu krzyże spalili, a mogiły czołgiem zrównali z ziemią, tak że nawet ślad po nich nie pozostał. Po przejściu frontu przywieziono do nas z okolicy 19 zabitych Niemców, których już sami pochowaliśmy. Przedtem ludzie odarli ich z odzienia, na co się bardzo rozgniewałem, ponieważ niektórzy z naszych braci również w tym niechrześcijańskim czynie brali udział. Chociaż Niemcy nasz dom w wielkim pośpiechu opuścili wieczorem, to jednak zdezorganizowane wojsko niemieckie ciągnęło szosą na zachód jeszcze na drugi dzień do południa, w czym mu bardzo przeszkadzały radzieckie samoloty. Zresztą warunki nie były wcale pomyślne do takiej wędrówki, gdyż był wtedy silny mróz.
Gdy około południa pokazał się na szosie patrol radzieckich czołgów, wtedy okoliczna ludność rzuciła się na rabunek naszego domu. Dziwiłem się tylko, że jeszcze okna i drzwi pozostały na swoim miejscu. Trzeba bowiem było widzieć te grupy mężczyzn o dzikim wzroku prześcigających się w porywaniu jakiegoś przedmiotu, oraz te paniusie z wylakierowanymi paznokciami, które wtedy przemieniły się w istne drapieżne hieny, wydzierające sobie zajadle niektóre rzeczy. W jednej sali mieściła się niemiecka apteka, która była dość obficie zaopatrzona w różne lekarstwa, lecz to wszystko zostało po prostu stratowane. Na drugi dzień przyjechał do naszego domu szpital wojska polskiego, któremu te zniszczone lekarstwa jakże bardzo by się przydały, bo wielki brak mu ich było. Lecz niestety, już z nich nie pozostało śladu, a raczej zdolności do użytku. Tylko parę koców ludzie z tej osady oddali, lecz była to przysłowiowa kropla wody w morzu ze zrabowanych rzeczy. Ten wojskowy szpital polski oddał nam wielką przysługę, gdyż chronił nasze mienie przed radzieckimi bandami wojskowymi, które jednym ludziom coś zabierały niby dla potrzeb wojskowych, a drugim sprzedawały.
***********
Obraz ojca we wspomnieniach syna
Archiwum Prowincji Chrystusa Króla w Warszawie posiada w swym zasobie wspomnienia br. Wojciecha Grobla zatytułowane Moja droga do Boga. Brat Wojciech od 1957 mieszkał w Poznaniu i był pracownikiem Pallottinum przez 26 lat. Zmarł w 1983. Autor spisał swoje wspomnienia w 70. latach XX w. Chronologicznie obejmują one lata od początku XX w. do 80. lat tamtego stulecia. Trzeba podkreślić piękno polskiego języka, którym posługuje się autor, malując między innymi realia rodziny i wsi polskiej z okresu zaboru rosyjskiego i początków II Rzeczypospolitej. Prezentowany poniżej fragment pamiętnika ukazuje postać Wojciecha Grobla (†7 XI 1943 w Parafiance, gmina Żyrzyn, w woj. lubelskim), ojca naszego brata Wojciecha. We wspomnieniach syna ojciec zaangażowany jest mocno w działalność narodową, społeczną i religijną.
Oryginał: Wojciech Grobel SAC, Moja droga do Boga. Zeszyt IA, rkps, s. 85-94
Nie wiem doprawdy, co wpłynęło na to, że ojciec mój całe życie poświęcił pracy na roli, do czego – jak mi się zdaje – nie czuł zbyt wielkiego zamiłowania. Myślę, iż inne zajęcie bardziej odpowiadałoby jego usposobieniu oraz naturalnym zdolnościom. Zresztą, żeby krótko i zwięźle a zarazem jak najbardziej trafnie określić charakter i usposobienie mojego ojca, należałoby powiedzieć, iż był on właściwie jak gdyby stworzony do wszystkiego, czyli popularnie się wyrażając, był człowiekiem rzeczywiście zarówno do tańca jak i do różańca. Będąc bowiem z natury pogodnego usposobienia i nadzwyczaj towarzyski w obcowaniu z innymi, czuł się zawsze jak najlepiej nie tylko wśród ludzi równych mu wiekiem, ale także wśród młodzieży, a nawet między dziećmi. W jego towarzystwie wszyscy również czuli się bardzo dobrze. [s. 86] Najlepszym na to dowodem jest fakt, iż często proszono go na wesela nawet do tych rodzin, które wcale nie były z nami spokrewnione, lecz czyniono to przeważnie z tego względu, że potrafił umiejętnie zabawić całe towarzystwo weselne. A wywiązywał się z tego zadania zawsze jak najlepiej, nie zapominając przy tym nigdy nawet o tych dzieciach, które wieczorem stały pod oknem domu weselnego, gdyż ich rodzice nie byli na tym weselu, żeby u gospodarzy uprosić dla nich choć po kawałku weselnego placka, którym następnie z największym zadowoleniem osobiście ich częstował.
Ojciec mój właściwie był jedynym człowiekiem spośród starszych ludzi w wiosce, który potrafił czytać i pisać, i to nie tylko po polsku, lecz znał także w słowie i piśmie język rosyjski, gdyż często miejscowym ludziom pisywał różne podania i prośby do urzędów rosyjskich. Wszyscy inni w wiosce, którzy w owym czasie umieli czytać lub pisać, zawdzięczali to mojemu ojcu. Gdzie on się tej sztuki nauczył dokładnie nie wiem, gdyż w owym czasie nie było w pobliżu żadnej szkoły. Ojciec mój był również jedynym człowiekiem w owym czasie w wiosce, który prenumerował periodyczne czasopisma religijne i społeczne. Chociaż bowiem z powodu znacznej odległości [s. 87] od poczty i zupełnym braku w owym czasie wiejskich listonoszy nie mógł abonować dziennika, to jednak stale prenumerował przynajmniej jeden tygodnik i dwa albo trzy miesięczniki. Wiedzy swej, zarówno dawniej zdobytej jak i stale pogłębianej przez czytanie czasopism, nie chował dla siebie zazdrośnie, lecz chętnie przy każdej okazji dzielił się nią z innymi. Przez szereg lat z rzędu podczas każdej zimy uczył dzieci z całej wioski, narażając się przez to na surowe kary, gdyby się o tym dowiedziały władze rosyjskie. Toteż pierwsi mieszkańcy wioski, już na większą skalę niż dotychczas, którzy umieli czytać i pisać, zawdzięczali to właśnie mojemu ojcu. Podkreślali to zresztą z uznaniem przy każdej okazji i należycie oceniali jego trud i wysiłek, jaki sobie zadawał, żeby przez te kilka miesięcy zimowych nauczyć ich jak najwięcej. Przez długie lata z rzędu ojciec mój był w wiosce pomocnikiem czyli zastępcą sołtysa. Ponieważ tylko on umiał przeczytać rozporządzenia, jakie gmina przysyłała do wioski, przeto z tego właśnie względu, chociaż sołtysi się zmieniali co pewien czas, on jednak przez szereg lat był wybierany przez gromadę jako ich zastępca. Na tym też stanowisku naraził się władzom rosyjskim [s. 88] i musiał potem z tego powodu wiele wycierpieć. Oto bowiem kiedy w czasie wojny rosyjsko-japońskiej w 1905 roku zaczął się wśród Polaków budzić ruch odrodzeniowy i w okolicy powstała polska partyzantka, a tak sołtys jak i mój ojciec nie zawiadomili o tym władz rosyjskich, zostali przeto obaj aresztowani i po trzymiesięcznym więzieniu w Puławach i w Lublinie wyrokiem sądowym zostali skazani: sołtys na dwa lata na Sybir, a ojciec mój na jeden rok na wolną wysyłkę do Kowla. Jednak i po powrocie do domu ciążyły na nim jeszcze pewne sankcje karne władz rosyjskich, między innymi na przykład nie było mu wolno nabywać ziemi na własność. Trwało to aż do roku 1915, kiedy to w czasie pierwszej wojny światowej w miesiącu sierpniu na te tereny polskie wkroczyły wojska austriackie.
Ojciec mój zawsze bardzo chętnie oddawał się również pracy społecznej wśród miejscowej ludności, na przykład z powodu dużej odległości wioski od miasta, a tym samym od lekarza i apteki, bardzo wiele doraźnie pomagał różnym ludziom, którzy ulegli jakiemuś wypadkowi, lżej chorym zaś stawiał bańki, gdy one były potrzebne oraz udzielał innych rad w tym względzie, albo po prostu polecał zawezwać lekarza, gdy potrzeba [s. 89] i okoliczności tego wymagały. Zawsze natomiast był wielkim i nieubłaganym wrogiem wszelkiego zabobonnego znachorstwa, jakie w owym czasie było w okolicy szeroko rozpowszechnione i zwalczał je bezwzględnie, gdzie tylko mógł. Że ojciec mój cieszył się wielkim szacunkiem i zaufaniem wśród wszystkich mieszkańców wioski świadczy najwymowniej fakt, że kiedy w roku 1918 wojska austriackie opuściły te tereny, a polskie organa bezpieczeństwa publicznego jeszcze się odpowiednio nie utworzyły i poczynał się tu i ówdzie w okolicy szerzyć pospolity bandytyzm, wtedy on, mimo podeszłego już wówczas wieku, został jednogłośnie wybrany przez gromadę komendantem tymczasowej milicji obywatelskiej. W ogóle we wszystkich sprawach dotyczących interesów całej gromady, a nawet i w sprawach ściśle prywatnych, bardzo często zasięgano rady u mojego ojca i konsekwentnie liczono się z nią.
Ale może najwięcej zasług położył mój ojciec na terenie wioski na polu religijnym. W porozumieniu bowiem z miejscowym księdzem proboszczem założył on w wiosce i przez długie lata gorliwie i wytrwale prowadził Żywy Różaniec, do którego należało dwie róże kobiet, dwie róże panien, jedna róża mężów [s. 90] i jedna róża młodzieńców. Sam zawsze przewodniczył w miesięcznych zebraniach z okazji zmiany tajemnic różańcowych, jak również we wspólnym odmawianiu różańca przez wszystkich członków róż w miesiącu październiku oraz w wieczornych nabożeństwach majowych przy figurze Matki Bożej, czy też w porannym śpiewie godzinek o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny we wszystkie święta Matki Bożej oraz w te niedziele, w których się odbywały zmiany tajemnic różańcowych. Raz w roku organizował wspólną Mszę świętą w intencji wszystkich członków Żywego Różańca, na którą udawano się do kościoła procesjonalnie z krzyżem na czele. Również raz w roku, w miesiącach wiosennych, organizował wspólną Mszę świętą w intencji całej wioski o dobre urodzaje, na którą w godzinach rannych udawano się w procesji do kościoła, w godzinach popołudniowych zaś przyjeżdżał ksiądz proboszcz w celu poświęcenia pól, w czym zazwyczaj brali czynny udział prawie wszyscy mieszkańcy wioski, obchodząc wspólnie ze śpiewem swoje pola, których poświęcenie przez miejscowego księdza proboszcza odbywało się w czterech rogach.
Ojciec mój zaprowadził także w wiosce piękny zwyczaj, mianowicie gdy ktoś z członków Żywego Różańca chorował i [s. 91] miał do niego przyjechać ksiądz z sakramentami świętymi, wtedy gromadzili się tam ludzie należący do Żywego Różańca, by wziąć udział w tym chrześcijańskim obrzędzie i wspólnie wspierać chorego swymi modlitwami. Także po śmierci ludzi z wioski organizował przy zwłokach wspólne modlitwy za spokój ich dusz, a następnie procesjonalnie wraz ze śpiewem pieśni żałobnych odprowadzano nieboszczyka do figury znajdującej się na końcu wioski. Sam własnoręcznie wykonał i własnym kosztem postawił wysoki krzyż dębowy przy rozstaju dróg, sporządzając wokół niego piękne ogrodzenie. Także tylko dzięki zabiegom mojego ojca wioska po dzisiejszy dzień posiada na swym terenie piękną figurę Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej, naturalnej wielkości, rzeźbioną z kamienia i ustawioną na wysokim pięknym postumencie. W celu nabycia tej figury najpierw sam pojechał do Lublina zapytać o cenę, następnie zebrał w wiosce odpowiednią sumę pieniędzy i kilku furmankami z wioski przywieziono ją i postawiono na okazałym miejscu, otaczając równocześnie stosownym ogrodzeniem. Do dziś dnia figura ta jest najpiękniejszą ozdobą całej wioski. Przy tej właśnie figurze mieszkańcy wioski zbierali się zawsze [s. 92] na nabożeństwa majowe oraz do niej odprowadzano wspólnie każdego zmarłego mieszkańca wioski.
Ojciec mój zawsze brał czynny udział we wszystkich imprezach religijnych, jakie się kiedykolwiek przy kościele parafialnym odbywały, mimo że tak daleko miał do kościoła. Pamiętam nawet, jak pewnego razu podczas wizytacji pasterskiej w parafii był wydelegowany przez księdza proboszcza do powitania biskupa w imieniu wszystkich parafian. Widocznie dobrze się z tego zadania wywiązał, skoro później ksiądz proboszcz pochwalił go za to, wyrażając swoje podziękowanie.
Nie wiem dokładnie jaki udział miał mój ojciec przy organizowaniu się parafii w Parafiance oraz przy budowie powstającego tam kościoła, ponieważ ostatnie dwadzieścia trzy lata jego życia ziemskiego są mi bardzo mało znane. Myślę jednak, iż mimo nawet podeszłego już wówczas wieku udział jego w tym zbożnym dziele był bardzo żywy. Zawsze bowiem boleśnie odczuwał tak wielką odległość wioski od kościoła parafialnego, a tęsknota jego w tym względzie wraz z wiekiem coraz bardziej się potęgowała. Toteż przypuszczam, iż w miarę swych sił i możliwości zabiegał niestrudzenie o powstanie w wiosce kościoła, i na pewno radował się niezmiernie z tego chwalebnego wydarzenia, skoro się ono wreszcie [s. 93] zaczęło urzeczywistniać, że choć ostatnie lata swego życia będzie mógł spędzić w pobliżu domu Bożego, by jak najczęściej móc korzystać z sakramentów świętych oraz uczestniczyć nie tylko w niedzielnych nabożeństwach całej parafii, ale od czasu do czasu i w dni powszednie być na Mszy świętej, prosząc Boga o łaski potrzebne człowiekowi, zwłaszcza w starszym wieku. Ojciec mój bowiem przez całe życie był głęboko wierzący i szczerze religijny, a przy tym pokorny, gdyż nigdy nie obnosił się ze swoją religijnością i nigdy nie stawiał siebie za wzór do naśladowania, lecz zawsze usilnie zabiegał, żeby jego wiara i szczera pobożność pokrywały się z życiem codziennym we wszystkich przejawach i szczegółach, z jakich się istotnie życie ziemskie składa.
W celu uzupełnienia opisu oraz charakterystyki osobowości mojego ojca, myślę, że nie będzie od rzeczy, gdy dodam jeszcze to, że posiadał on bardzo dużo niejako wrodzonych naturalnych zdolności do wykonywania różnych prac, które w życiu wieśniaczym są szczególnie potrzebne. I tak na przykład, chociaż się nigdy nie uczył stolarstwa, to jednak wszystkie meble domowe sam sobie własnoręcznie wykonał, a nawet, gdy mu czas na to pozwalał, robił to jeszcze innym ludziom. [s. 94] Również sam własnoręcznie zrobił sobie wóz, sanie, warsztat do robienia płótna, jak i w ogóle wszystkie narzędzia i przedmioty potrzebne w gospodarstwie rolniczym. Potrafił nawet uszyć zwykłe ubranie do pracy, a tak samo umiał zrobić proste buty robocze, nie mówiąc już oczywiście o solidnej reperacji tychże. A tablice z numerem domu, imieniem i nazwiskiem jego właściciela, to pisywał nie tylko dla całej wioski, w której mieszkał, ale bardzo często także dla ludzi z innych wiosek.
Ogólnie jednak biorąc całe życie mojego ojca było bardzo ciężkie. Toteż wcale bym jednak nie przesadził, gdybym powiedział, że w jednym przeżył on właściwie dwa życia. Wprawdzie długo i obłożnie nigdy nie chorował, lecz prawie stale, w mniejszym lub większym stopniu, na coś cierpiał i coś mu dolegało. W ostatnich zaś latach swego życia bardzo wycierpiał z powodu bólu zębów. Zmarł w listopadzie 1943 roku mając lat 76. Ciało jego spoczywa na cmentarzu parafialnym w Parafiance.
Opracował i przygotował do druku ks. Stanisław Tylus SAC
Indeks zmarłych według daty śmierci
Indeks zmarłych z podziałem na lata śmierci
Miejsca spoczynku polskich pallotynów wraz ze zdjęciami
Ci, co odeszli ze Stowarzyszenia
Więzi Kardynała Franciszka Macharskiego z pallotynami
Rocznice pallotyńskich wydarzeń
Ks. Stanisław Jurkowski SAC, duszpasterz polonijny we Francji
Liber mortuorum w latach 2020-2024. Przeszłość i przyszłość
1. Krótka historia strony Liber mortuorum
a) Pierwsze biogramy zmarłych pallotynów ukazały się na stronie internetowej WSD Ołtarzew w styczniu 2007 r. Autorem ich był ks. Janusz Dyl SAC, który tworzył je pod niezrealizowaną przez niego „Księgę zmarłych pallotynów”. W maju 2009 r., wraz z przebudową strony internetowej, zostały one zastąpione życiorysami, które również pochodziły z książki ks. Dyla pt. Pallotyni w Polsce w latach 1907-1947, Lublin 2001, s. 397-475. Te krótkie biogramy zostały doprowadzone do lat 1998-99 (nie były też kompletne i nie uwzględniały członków Regii Miłosierdzia Bożego). Od tego czasu ks. Stanisław Tylus SAC sporządził Indeks zmarłych według daty śmierci i dołączył wszystkie brakujące życiorysy zarówno z obu polskich prowincji, jak i Regii Miłosierdzia Bożego. Na stronie Seminarium ołtarzewskiego biogramy te istniały do 2013 r.
b) Nowe, obecnie istniejące biogramy zmarłych pallotynów, zostały napisane przez ks. Stanisława Tylusa SAC. W 2011 r. zostały one umieszczone na stronie http://www.pallotyni.pl, pod nazwą LIBER MORTUORUM. Początkowo były to tylko biogramy polskich pallotynów i przełożonych generalnych Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego oraz życiorysy pallotynek. Poszerzona i poprawiona ich wersja (ale bez pallotynek i przełożonych generalnych pallotynów) została opublikowana drukiem (Tylus Stanisław, Leksykon polskich pallotynów 1915-2012, Ząbki 2013, ss. 694).
c) W latach 2013-15 strona Liber mortuorum (http://pallotyni.eu/Liber.mortuorum/zmarli_index.php) została poszerzona o życiorysy pallotynów i pallotynek pochodzenia polskiego oraz ekspallotynów, którzy zmarli jako księża diecezjalni lub w innym instytucie życia zakonnego. Od listopada 2014 r. dołączone zostały też biogramy pallotynek pracujących w Polsce lub pochodzących z terenów polskich, jak również ich przełożone generalne. W 2015 r. rozszerzono zakres przedmiotowy strony o nowe kategorie: Słudzy Boży spoza Polski i Niemieccy pallotyni działający przed 1945 r. na obecnych ziemiach polskich. Niezależnie od tego uaktualniane były kategorie Polskich pallotynów i Pallotynek, którzy odeszli do wieczności w okresie lat 2013-15. W celu szybszego znalezienia poszukiwanego biogramu przemodelowano Indeks zmarłych według daty śmierci oraz sporządzono nowy Alfabetyczny indeks zmarłych oraz Indeks zmarłych z podziałem na lata śmierci.
d) W listopadzie 2017 r. strona została umieszczona w domenie https://LiberMortuorum.pl/
skąd jej zawartość jest dostępna w serwisach takich jak: http://www.pallotyni.pl, http://sac.org.pl
e) W 2015 r. strona Liber mortuorum aktualizowana była kilkanaście razy. Pojawiło się na niej 88 nowych biogramów, głównie pallotynek (65). Tego roku, praktycznie w 50% istniejących biogramów, zostały wprowadzone liczne uzupełnienia i poszerzenia, a także poprawiono zauważone błędy. Zmiany w poszczególnych biogramach sygnalizowane są informacjami naniesionymi pod konkretnym biogramem. Pod określeniem Zmienione lub Uzupełnione biogramy autor ma na myśli nie tylko istotną lub większą partię zmian, ale i pewne drobne informacje, które pojawiały się niezależnie od ich zaznaczenia. W 2016 r. dodano 28 nowych biogramów, zaś w 2017 r. pojawiło się 14 biogramów.
2. Stan aktualny biogramów
a) W latach 2022-2023 strona Liber mortuorum poszerzyła się o łącznie o 24 biogramy, z których 23 to nowe biogramy polskich pallotynów: ks. Charchut Stanisław (†9 II 2022), ks. Daniel Leszek (†20 III 2022), ks. Tomasiński Tadeusz (†1 VI 2022), ks. Matuszewski Stanisław (†23 VI 2022), br. Mystkowski Mieczysław (†1 VII 2022), br. Szporna Wojciech (†5 X 2022), ks. Stasiak Władysław (†29 X 2022), ks. Bławat Anastazy (†1 I 2023), ks. Szczotka Marian (†28 I 2023), ks. Jurkowski Stanisław (†10 II 2023), ks. Czaja Piotr (†25 II 2023), ks. Szczepański Józef (†19 V 2023), ks. Bazan Tadeusz (†15 VI 2023), ks. Borowski Tomasz (†20 VI 2023), ks. Kantor Stanisław (†20 VI 2023), br. Kubiszewski Jan (†3 X 2023), ks. Wierzba Jacek (†21 XI 2023), ks. Kozłowski Józef (†26 XI 2023), ks. Rembisz Zbigniew (†7 XII 2023), ks. Bober Szczepan (†24 XII 2023). Ukazał się również jeden biogram przełożonych geberalnych i biskupów - bp Freeman Séamus (†20 VIII 2022).
Tabela. Stan aktualny biogramów na koniec grudnia 2014-2024 r.
Kategorie pallotyńskich biogramów | XII | XII | XII | XII |
XII |
XII |
XII |
XII 2021 |
XII 2022 |
XII 2023 |
2024 |
---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|
Polscy pallotyni | 368 | 377 | 387 | 395 | 401 | 404 | 419 | 431 | 442 | 455 | +3 |
Pallotyni polskiego pochodzenia (*) | 14 | 16 | 18 | 18 | 18 | 18 | 18 | 18 | 18 | 18 | |
Przełożeni generalni i biskupi | 19 | 19 | 20 | 22 | 23 | 25 | 25 | 26 | 27 | 27 | |
Słudzy Boży spoza Polski | -- | 5 | 6 | 6 | 6 | 6 | 6 | 6 | 6 | 6 | |
Niemieccy pallotyni działający przed 1945 r. na obecnych ziemiach polskich (✺) | -- | 7 | 11 | 13 | 13 | 13 | 13 | 13 | 13 | 13 | |
Ekspallotyni (**) | 23 | 23 | 25 | 25 | 25 | 25 | 25 | 25 | 25 | 25 | |
Pallotynki (przełożone generalne i siostry pracujące w Polsce lub pochodzące z terenów polskich zostały oznaczone znakiem ☼) | 47 | 112 | 113 | 114 | 118 | 122 | 127 | 130 | 130 | 130 | |
Przyjaciele SAC i ci, co odeszli od Stowarzyszenia | -- | -- | 7 | 8 | 8 | 8 | 9 | 9 | 9 | 9 | |
Razem | 471 | 559 | 587 | 601 | 612 | 621 | 642 | 658 | 670 | 683 | +3 |
b) W latach 2018-2021 strona Liber mortuorum poszerzyła się o 24 nowych biogramów. W grupie Polskich pallotynów i Pallotynek znalazły się następujące biogramy: s. Speransa Joniec (†11 II 2018), s. Teresa Matula (†1 VI 2018), ks. Jerzy Maj (†24 VI 2018), br. Jan Bandoszek (†28 VII 2018), ks. Tadeusz Płonka (†24 VIII 2018), ks. Bogdan Kusznir (†26 VIII 2018), s. Majola Rataj (†6 XI 2018) , s. Jadwiga Waszczeniuk (†17 XI 2018), ks. Józef Świerkosz (†20 XII 2018) , ks. Andrzej Biernacki (†23 XII 2018), s. Władysława Sitarz (†27 IV 2019) , s. Helena Szaniawska (†22 VII 2019), ks. Witalij Wezdeckij (†24 VIII 2019), s. Martyna Gumul (†9 IX 2019), s. Estera Stachnik (†20 IX 2019), ks. Kazimierz Czulak (†29 IX 2019), br. Tadeusz Wojciechowski (†12 XII 2019), ks. Stanisław Kobielus (†3 I 2020), br. Jan Cuper (†18 II 2020), ks. Józef Żemlok (†16 III 2020) i ks. Józef Liszewski (†18 III 2020). ks. Żemlok Józef (†16 III 2020), ks. Liszewski Józef (†18 III 2020), ks. Kantor Wiesław (†5 V 2020), ks. Latoń Jan (†7 V 2020), s. Wołosewicz Wirginitas (†17 V 2020), s. Hetnał Maria (†14 VI 2020), s. Otta Agnieszka (†15 VII 2020), ks. Korycki Jan (†31 VII 2020), ks. Szewczul Jerzy (†6 X 2020), s. Smentoch Kryspina (†14 X 2020), s. Suchecka Zofia (†19 X 2020), ks. Domagała Stefan (†24 X 2020), ks. Dragiel Mirosław (†30 X 2020), ks. Pytka Kazimierz (†5 XI 2020), ks. Domański Ryszard (†10 XI 2020), ks. Młodawski Grzegorz (†22 XI 2020), ks. Lisiak Józef (†27 XII 2020), s. Klekowska Mariola (†27 XII 2020), ks. Dzwonkowski Roman (†30 XI 2020), s. Wojtczak Urszula (†9 I 2021), ks. Błaszczak Jerzy (†15 I 2021), ks. Rykaczewski Tadeusz (†9 II 2021), ks. Czulak Antoni (†23 IV 2021), ks. Daniel Edward (†17 IV 2021), s. Gojtowska Agnieszka (†27 V 2021), ks. Nowak Kazimierz (†14 V 2021), s. Pruszyńska Zefiryna (†1 V 2021), ks. Zając Jan (†4 VII 2021), ks. Kot Jan (†8 VII 2021), ks. Mugobe Banuni Ignace (†26 VII 2021), ks. Kończak Jan (†11 VIII 2021), ks. Stachera Kazimierz (†24 VIII 2021), ks. Orlikowski Stanisław (†9 X 2021) i br. Dziczkiewicz Franciszek (†21 X 2021). Grupę Przełożonych Generalnych i pallotyńskich biskupów reprezentują: bp Konrad Walter (†20 IX 2018), bp Thomas Thennatt (†14 XII 2018), bp Alojzy Orszulik (†21 II 2019) i abp Hoser Henryk (†13 VIII 2021).
c) W latach 2018-19 autor strony przeprowadził kwerendę materiałów zawartych w archiwum domu pallotyńskiego w Gdańsku (dom przy ul. Elżbietańskiej). Niezależnie od tego, trwała kwerenda materiałów w Archiwum Prowincji Chrystusa Króla w Warszawie. Szerokiemu badaniu poddawane były materiały, które autor strony pozyskał wcześniej w Archiwum Generalnym Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego w Rzymie, w Archiwum Regii Miłosierdzia Bożego w Paryżu i w Archiwum Sekretariatu Prowincji Zwiastowania Pańskiego w Poznaniu. Wiele nowych informacji autor otrzymał od osób prywatnych i instytucji. Istniejące biogramy są systematycznie wzbogacane o fotografie, zarówno portretowe, jak i grupowe (sytuacyjne). Zdjęcia pochodzą głównie ze zbiorów Archiwum Prowincji Chrystusa Króla, ale i wielu osób prywatnych, którym pragnę jeszcze raz serdecznie podziękować
3. Zrealizowane plany z ubiegłych lat (zapowiadane i niezapowiadane)
a) Z dniem 12 stycznia 2015 r. zostały wymienione na stronie Liber mortuorum wszystkie dotychczasowe wersje życiorysów pallotynów polskich zmarłych do 2012 r. W ich miejsce wprowadzono biogramy zaczerpnięte z publikacji autora strony (Tylus Stanisław, Leksykon polskich pallotynów 1915-2012, Ząbki 2013). Inne kategorie pozostały bez zmian.
b) Zgodnie z zapowiedziami od sierpnia 2015 r. włączane są stopniowo do strony Liber mortuorum biogramy niemieckich pallotynów, działających przed 1945 r. na obecnych ziemiach polskich. Na chwilę obecną włączono biogramy 13 niemieckich pallotynów, umieszczając przy ich nazwisku symbol ✺.
c) Spośród nie sygnalizowanych wcześniej zmian na stronie Liber mortuorum pojawiła się od maja 2015 r. nowa grupa biogramów, to jest pallotyńskich sług Bożych spoza Polski. Obecnie w jej ramach można znaleźć 6 biogramów. Są to życiorysy: bł. Richarda Henkesa (†1945), bł. Elisabetty Sanny Porcu (†1857), Josefa Englinga (†1918), Josefa Kentenicha (†1968), Franza Reinischa (†1942) i bpa Heinricha Vietera (†1914).
d) Wśród nowych inicjatyw, nie sygnalizowanych wcześniej, należy wymienić dział Materiały źródłowe. Dział ma za zadanie poszerzać naszą wiedzę na temat życia i działalności zmarłego.
e) Dołączono również Miejsca spoczynku polskich pallotynów. Jest to alfabetyczny układ według miejsc pochówków, w których złożono zmarłych Współbraci. Obejmuje zarówno obszar Polski, jak i całego świata. Na końcu listy umieszczono też miejsca pochówków pallotynów z niemieckiej Prowincji Świętej Trójcy, spoczywających na ziemi polskiej, pallotynek i ekspallotynów. Pierwotna wersja została umieszczona 31 października 2015 r.
f) W styczniu 2016 r. umieszczono na stronie Liber mortuorum biogram ks. Antoniego Słomkowskiego †1982, kapłana archidiecezji gnieźnieńskiej, profesora i rektora KUL (i materiały źródłowe, którymi są jego wspomnienia na temat kontaktów z pallotynami), zapoczątkowując w ten sposób grupę przyjaciół SAC. Grupa aktualnie obejmuje 8 nazwisk i będzie ona stopniowo realizowana w najbliższych latach.
g) Uzupełniono i poszerzono biografie w kategorii Niemieccy pallotyni działający przed 1945 r. na obecnych ziemiach polskich i Pallotyńscy słudzy Boży spoza Polski. Kontynuowane będą dalsze prace nad uzupełnianiem i poszerzaniem dotychczasowych biogramów, bowiem kwerenda materiałów archiwalnych dostarcza wiele nowych i nieznanych do tej pory informacji.
h) Na początku 2016 r. dołączono do strony Liber mortuorum zestawienie chronologiczne, które zostało zatytułowane: Rocznice pallotyńskich wydarzeń przypadających w 2016 roku. Autor strony zestawił wydarzenia, jakie dokonały się w latach: 1916 (100 lat temu), 1941 (75 lat temu), 1966 (50 lat temu) i 1991 (25 lat temu). W 2020 r. w miejsce w.w. Rocznic pojawi się Kalendarium pallotyńskie, które autor systematycznie publikuje na swoim profilu FB - https://www.facebook.com/profile.php?id=100012227057005.
i) Spośród innych planów zrealizowanych planów było zakończenie Kalendarium dziejów Regii Miłosierdzia Bożego (1946-2019).
5. Uwagi i prośba o materiały
Wszystkich zainteresowanych biogramami zmarłych pallotynów lub pallotynek proszę o ewentualne spostrzeżenia i uwagi dotyczące treści biogramu lub innych kwestii. Ponadto zachęcam Wszystkich do przekazywania fotografii, informacji lub materiałów (jeśli trzeba, oczywiście do zwrotu) na adres e-mailowy: stansac@wp.pl lub listownie na adres: Pallotyński Instytut Historyczny, ul. Skaryszewska 12, 03-802 Warszawa.
Stroną techniczną Liber mortuorum już od 15 lat (od 2009 r.) zajmuje się Pan Donat Jaroszewski. Za lata współpracy, cierpliwość i wszelaką pomoc w tym zakresie jestem Mu bardzo wdzięczny.
Warszawa 28 I 2024
Stanisław Tylus SAC
Publikacja Leksykon polskich pallotynów zawiera 356 biogramów polskich pallotynów zmarłych w latach 1915-2012. W książce został zastosowany układ alfabetyczny. Do biogramów zostały dołączone fotografie portretowe. Pod każdym biogramem została zamieszczona literatura, zawierająca bibliografię przedmiotową. Publikację zamyka indeks osobowy.
Podstawę źródłową niniejszej pracy stanowią akta osobowe zgromadzone w: Archiwum Prowincji Chrystusa Króla w Warszawie, Archiwum Sekretariatu Prowincji Chrystusa Króla w Warszawie, Archiwum Regii Miłosierdzia Bożego w Paryżu, Archiwum Generalnym Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego w Rzymie i Archiwum Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W pracy zostały uwzględnione „Wiadomości Polskiej Prowincji SAK” (do 1993), „Wiadomości Prowincji Chrystusa Króla” (1993-2012), „Annuntianda. Biuletyn Prowincji Zwiastowania Pańskiego SAK” (1994-2012). Pomocne okazały się katalogi stowarzyszenia i prowincji polskich, czasopisma wydawane przez pallotynów i kroniki poszczególnych domów. Nie bez znaczenia były również relacje ustne żyjących członków stowarzyszenia i przedstawicieli rodzin zmarłych.
Zmarli współbracia tworzyli pallotyńską historię i byli nieomal wszechobecni w wielu dziedzinach polskiej kultury XX-XXI w., np. w nauce, literaturze i wszelkiego rodzaju piśmiennictwie oraz w działalności edukacyjnej, wychowawczej i wydawniczej, a także w pracach na rzecz emigracji, misji i apostolstwa świeckich. Pośród nich są postacie bardzo znane, które wywarły duży wpływ na dzieje Kościoła polskiego, m.in.: ks. Alojzy Majewski, ks. Wojciech Turowski czy Sł. B. ks. Stanisław Szulmiński, albo przeszły do historii Polski dzięki wielkiej miłości do Ojczyzny, jak Bł. ks. Józef Stanek czy ks. Franciszek Cegiełka i wielu innych.
Jednak w Leksykonie znajdują się nie tylko ci najwięksi, ale wszyscy, którzy żyli i działali w polskich strukturach stowarzyszenia w kraju i poza nim. O każdym z nich, nawet najskromniejszym bracie, kleryku czy nowicjuszu, możemy dowiedzieć się wszystkiego, co można było wydobyć ze źródeł i opracowań.